poniedziałek, 19 marca 2012

Rajd Dolnego Sanu 17 marca 2012 Gorzyce

Trzy lata temu, w marcu 2009 roku, po raz pierwszy wystartowałem w maratonie na orientację na dystansie 100 kilometrów. Mój debiut miał miejsce nad Dolnym Sanem na II RDS-ie. W tym roku odbyła się już piąta edycja rajdu, a dla mnie był to czwarty start. Bazą była szkoła w Gorzycach. Mapę otrzymałem przy rejestracji, mogłem spokojnie zaplanować warianty między poszczególnymi punktami kontrolnymi (PK).
Warunki atmosferyczne były idealne: lekki mróz w nocy, kilkanaście stopni na plusie w dzień, słaby wiatr i żadnej chmurki na niebie.
Na trasę ruszyliśmy o północy – około 30 zawodników, w tym 3 panie. Skierowaliśmy się na południowy-wschód w stronę mostu na rzece Łęg. W Gorzycach, zaraz po starcie, kilku uczestników miało nieprzyjemne spotkanie z podchmielonymi młodymi, miejscowymi awanturnikami. Doszło do wyzwisk, jeden z kolegów został popchnięty, a inny musiał salwować się ucieczką przed dwoma osiłkami. Na szczęście nikomu nic się nie stało.
Przeprawę przez Łęg wielu zawodników zapamięta na długo :) Większość z nas przeszła na drugi brzeg po nowym moście, który nie miał jeszcze żadnego połączenia z drogą. Wdrapywaliśmy się na most po stromych podporach, a po drugiej stronie skakaliśmy z czterometrowej wysokości na piasek. Dopiero na mecie dowiedziałem się, że kilkadziesiąt metrów od nowego mostu była kładka, której niestety w ciemności nie zauważyliśmy. Do PK1 doszedłem bez większych problemów idąc drogami polnymi w kilkuosobowej grupie. Następnie odcinek od jedynki do PK6 pokonałem wspólnie z Jackiem i Marcinem. Do PK2 dotarliśmy sprawnie i szybko. Po podbiciu punktu skierowaliśmy się wzdłuż kanału na południe w stronę Ruskiej Wsi. Przed zabudowaniami spotkaliśmy trzech miejscowych mężczyzn, z których jeden trzymał w ręku sporą rurkę. Panom nie spodobało się zakłócanie ciszy nocnej (pomyślałem sobie, że przecież to nie my zachowujemy się głośno, tylko ich szczekające psy). Obiecaliśmy, że obejdziemy łukiem wieś i na tym skończyła się awantura. Za Ruską Wsią weszliśmy na tory kolejowe, którymi dotarliśmy w pobliże kolejnego punktu. Niestety, PK3 nie znaleźliśmy w miejscu zaznaczonym na mapie – brzeg lasu koło wału przeciwpowodziowego. Około pół godziny szukaliśmy go w głębi lasu. Okazało się, że punkt znajdował się 200 metrów dalej na wschód, o czym dowiedzieliśmy się od kierownika rajdu (Hubert przyjechał przestawić go na właściwe miejsce).
Do PK 4 poszliśmy najpierw torami, a następnie drogą przez wieś Zabrnie Górne i podmokłe łąki. Zaczęło świtać, usłyszeliśmy ptaki, które głośno świergotały. Przechodząc koło mokradła wypłoszyliśmy bobra, który uwijał się wśród gałęzi, a tuż przed punktem wypatrzyliśmy dwa łosie w zaroślach, które jednak szybko nas spostrzegły i uciekły. Aby dostać się na PK5 musieliśmy po raz trzeci pokonać rzekę Łęg. Pokonaliśmy ją mostem przed wsią Jamnica. Następnie ruszyliśmy na północ wałem przeciwpowodziowym, przeskoczyliśmy potok, obeszliśmy lasek, pokonaliśmy kolejny strumień (tym razem po betonowym jazie). W końcu dotarliśmy do zakrętu jeszcze jednego potoku, przy którym znajdował się punkt. W najwęższym miejscu udało się nam przeskoczyć wodę, podbiliśmy PK5 i ruszyliśmy do Puszczy Sandomierskiej. Idąc po podmokłych drogach leśnych dotarliśmy do skarpy, przy której znaleźliśmy PK6. Byliśmy już na trasie 8 godzin. Zrobiło się ciepło, zrzuciliśmy kurtki i chwilę odpoczęliśmy. Tu pożegnałem kolegów i ruszyłem przodem na północ. Po pół godzinie opuściłem piękne puszczańskie lasy i dotarłem do wsi Obojna i dalej przez Turbie poszedłem na PK7. Znalazłem go na skraju zagajnika i bez zatrzymywania się ruszyłem w stronę mostu na Sanie, tu dogoniłem Pawła. Zrobiliśmy sobie pamiątkowe zdjęcia na tle rzeki - „patrona rajdu”. Z mostu podziwialiśmy również Górę Zjawienia, na której znajduje się sanktuarium maryjne. Za mostem, w Radomyślu, uzupełniłem płyny w sklepie i ruszyłem na kolejny punkt. Bardzo długi przelot wiódł najpierw ruchliwą drogą asfaltową, a następnie wałami i groblami. PK 8 (dwie brzozy) znajdował się na porosłej trzcinami grobli. Z tego punktu poszedłem na zachód. Początkowo poruszałem się po groblach, ale po dotarciu do lasu nie mogłem znaleźć dalszej drogi. Ustawiłem azymut i ruszyłem wzdłuż potoku o podmokłych brzegach, następnie przeszedłem po wodzie, dotarłem do lasku, a gdy się skończył czekała mnie kolejna przeprawa w zimnej wodzie. Wilgoć dobrze wpłynęła na moje obolałe stopy. Przy okazji dodam, że po raz pierwszy w życiu jadąc na rajd zapomniałem zabrać wkładek do butów, co wpłynęło na pojawienie się znacznej ilości pęcherzy na stopach :) Po przejściu jeszcze jednego potoku dotarłem do czteroosobowego zespołu, który szukał ambony myśliwskiej, na której powinien być PK9. Okazało się, że trzeba było iść jeszcze około 500 metrów na zachód. Wkrótce dotarliśmy do drogi, która zaprowadziła nas na niewielką łąkę, przy której znajdowały się 4 ambony. Jedna z nich była naszym celem. Na punkcie spotkałem ponownie Pawła. Postanowiliśmy dalej iść razem. W Radomyślu po raz kolejny uzupełniliśmy napoje i ruszyliśmy w stronę kolejnego punktu. PK10 znaleźliśmy około 200 metrów dalej na północny-wschód od miejsca, gdzie był zaznaczony na mapie. Na szczęście skarpa była na tyle duża, że nie zajęło nam to wiele czasu :)
Ostatnie dwadzieścia kilka kilometrów w większości pokonywaliśmy po wałach przeciwpowodziowych.
Do PK11 dotarliśmy już po zmroku. Mogliśmy jedynie po zarysach brzegów podziwiać ujście Sanu do Wisły. Dość szybko uporaliśmy się z dziesięciokilometrowym odcinkiem do PK12, który odnaleźliśmy w kolejnym zagajniku. Ponownie przeprawiliśmy się przez San. Przed PK13 dogoniła nas czwórka, z którą wcześniej szukaliśmy dziewiątki. Kolejny punkt odnaleźliśmy bez problemu i ruszyliśmy na ostatni – PK14. Początkowo wszystko szło gładko, ale około pół kilometra przed punktem pomyliliśmy drogi. Błąd kosztował nas około 20 minut straty. Na koniec szukaliśmy jeszcze Oskara, który idąc na końcu, gdzieś nam się zawieruszył. Niepotrzebnie obawialiśmy się o niego, ponieważ po telefonie do bazy okazało się, że już tam był (zrezygnował tuż przed ostatnim PK !!!). Nie miałem już sił, nogi potwornie mnie bolały, ale jakoś doczłapałem się do mety. Mój czas – 24 godziny i 36 minut (limit był długi – 30 godzin).
W bazie czekało ciepłe jedzonko i piwko. Wymieniłem z innymi uczestnikami oraz organizatorami kilka uwag na temat trasy, wypiłem piwo i udałem się na zasłużony odpoczynek :)
Zdjęcia, mapa i mój przebieg:

https://picasaweb.google.com/101968383447810233045/RDS2012Gorzyce#

1 komentarz:

  1. Dziwne te przygody z "tubylcami", które opisujesz - jak biegam w rajdach, nie spotkałem się jeszcze z agresją na trasie, a w ten weekend byłem wręcz zaskoczony pozytywnym nastawieniem mieszkańców do naszego "hobby".

    Gratulacje ukończenia, bądź co bądź, każda setka jest kolejnym wyzwaniem, z którym przychodzi się mierzyć :)

    OdpowiedzUsuń